I uszyłam weselną kiecę. I mąż mnie podsumował... fartuch lekarski. Fakt, nie wyszła najlepiej, niestety. Bałam się, że będzie za ciasna, więc wyszła za szeroka. Próbowałam ją zwężać i rzeczywiście, po tej przeróbce było lepiej, ale i tak rezygnuję. Sama tkanina też mało weselna, w sumie w porządku, tylko kolor jakiś taki smętny. Może ją wykorzystam na inne okazje, z tym, że najpierw muszę dokończyć wszystkie poprawki.
Wykrój był mieszany, góra z Burdy, dół z Anny. I przy okazji zraziłam się do tej drugiej. Te "ichnie" dodatki na szwy, to jakiś koszmar. Wiem, mogłam je od razu poobcinać, a nie kombinować.
I będę szyć nową kiecę. Zakupy poczynione, co widać na poniższych fotkach. Satyna bawełniana plus koronka. Wykrój prosty, jak budowa cepa, ale co mi wyjdzie, nie wiem. Ostatnio szycie tak średnio mi idzie. Może się cofam?
Kamizelkę uszyłam dawno temu, chyba w czerwcu. Młody do tej pory nie miał okazji jej założyć, bo najpierw było za ciepło, potem było za zimno, albo nie pasowało do ogółu.
Ponieważ tradycyjnie szyte na wyrost, na pewno jeszcze wiele razy założy.
Nie wiem, co się stało, chyba jakieś zaćmienie miałam. Aleeeee wstyd... Tak, bardzo "artystycznie" naszyłam kieszenie, jedna wyżej, druga niżej. A kapnęłam się dopiero w momencie, kiedy na prucie było już za późno. Tzn. można było to zrobić, ale moje nerwy są na to za słabe.
Niech już tak zostanie, gorsze błędy szyciowe człowiek w sklepach widział.
Moje najnowsze tkaninowe zakupy.
Zostałam do nich w pewnym stopniu zmuszona. Dostaliśmy zaproszenie na wesele. Tak nagle i niespodziewanie. Ślub miał być w czerwcu przyszłego roku, będzie w tym, w listopadzie.
Czyli... trzeba sobie jakąś kiecę sprawić. I ubranko dla Trzpiota.
Coś na portki i kamizelkę już kupiłam w sklepie stacjonarnym. I prawie uszyłam. Zostały jedynie jakieś tam drobiazgi wykończeniowe.
Tkaniny na kiecę w stacjonarnym nie kupię, z prostego powodu... nic nie ma ciekawego i nadającego się na tego typu okazje. Pozostał tradycyjnie net. Może i zakupy w ciemno w takiej sytuacji, to nie jest dobry pomysł, ale ja innego wyjścia nie miałam.
Najpierw przetrzepałam Allegro... i... no kiepsko, nic sensownego nie znalazłam. Prawie zdecydowałam się na bawełnianą satynę i koszulową bawełnę. Mimo, że za satyną nie przepadam, a i do bawełny były wątpliwości, głównie jakościowe, bo niby dlaczego tak tanio.
I nagle mnie olśniło. Allegrowy sprzedawca z włoskimi tkaninami (kupowałam kiedyś u niego, obecnie się nie da, mizerny asortyment) ma przecież także sklep internetowy. Zajrzałam tam i... To nie na moje "nerwy", miałam ochotę od razu wykupić pół sklepu.
Szukałam, szukałam... I znalazłam... i bordowy żakard (wiskoza + bawełna) na sukienkę, i jasnoniebieską bawełnę na koszulę, i jeszcze coś na dwa szaliki. Te szalikowe, to tak bardziej przypadkowo i nadprogramowo.
Wyrób gotowy sukienkowy sporo by mnie kosztował (nie tylko o kasę chodzi). A szukanie zajęłoby mi pewnie całą wieczność.
Wykrój będzie kombinowany, burdowo-annowy. Mam nadzieję, że coś mi z tego wyjdzie, nie ma innej opcji.
Tym razem coś dla mnie, po dłuższej przerwie.
Taka tam tunika. Wykorzystałam do tego celu moher Aniluxu, kupiony sto lat temu i dwa razy wcześniej użyty. Ani jeden, ani drugi sweter nie przypadł mi do gustu, więc prucie było jedynym wyjściem.
Plus Malwa, też z odzysku, bo spódnica mi nie pasowała. Nawet jej nie założyłam, poza przymiarką.
Drutować zaczęłam dawno temu, ale dość szybko robótka wylądowała w szufladzie i dopiero niedawno do niej wróciłam. I wreszcie skończyłam. Znalazłam dobry sposób, zabieram cały "sprzęt" na plac zabaw, Trzpiot sobie biega, ja siedzę na ławce i działam. Dlaczego wpadłam na ten pomysł tak późno??? Pod koniec lata, a nie na wiosnę??? Nadrobiłabym dużo więcej zaległości.